Wielki Gatsby
Melodramat
Opis filmu:
Film opowiada o nieszczęśliwej miłości w czasach prohibicji i gangsterów na tle Nowego Jorku lat 20 ubiegłego wieku. Miejscowy milioner Gatsby po 11 latach spotyka swoją dawną miłość Daisy. Mężczyznę i kobietę łączył kiedyś romans, jednak ich drogi rozeszły się z powodu różnić klasowych. Gatsby wyjechał w poszukiwaniu bogactwa, a Daisy nie czekając na niego, wyszła za mąż za majętnego Toma. Po latach dochodzi między nimi do spotkania. Dawni kochankowie próbują na nowo wzbudzić uczucia do siebie.
Melodramat
Opis filmu:
Film opowiada o nieszczęśliwej miłości w czasach prohibicji i gangsterów na tle Nowego Jorku lat 20 ubiegłego wieku. Miejscowy milioner Gatsby po 11 latach spotyka swoją dawną miłość Daisy. Mężczyznę i kobietę łączył kiedyś romans, jednak ich drogi rozeszły się z powodu różnić klasowych. Gatsby wyjechał w poszukiwaniu bogactwa, a Daisy nie czekając na niego, wyszła za mąż za majętnego Toma. Po latach dochodzi między nimi do spotkania. Dawni kochankowie próbują na nowo wzbudzić uczucia do siebie.
Recenzja
W kinach pojawił się długo wyczekiwany melodramat, będący filmową adaptacją powieści F. Scotta Fitzgeralda o tym samym tytule. Nie ukrywam, że obgryzałam paznokcie, odliczając dni do premiery „Wielkiego Gatsby`ego”. Spot reklamowy był zapowiedzią spektakularnego widowiska, przesiąkniętego klimatem szalonych lat dwudziestych. Czy Baz Luhrmann zaskoczył widzów swoją wizją? Czy sprostał wyzwaniu?
Pierwsze dwadzieścia minut zapowiadało imponujący spektakl z doskonałą oprawą muzyczną i charakterystycznym dla tamtego okresu przepychem. Świetne kostiumy, „wypasione bryki”, dym z cygara i whisky, przelewająca się z kieliszków przeniosły mnie na chwilę do wyzwolonego Nowego Yorku. Magia trwała jednak zdecydowanie za krótko. Po oszałamiającej imprezie pojawił się duży kac i trwał już nieprzerwanie aż do napisów końcowych. Piękne obrazki (Simon Duggan) zostały przyćmione przeciętną grą aktorską. W zestawieniu broni się jedynie L. Di Caprio oraz Tobey Maguire, który rozegrał kilka naprawdę dobrych scen. Reszta aktorów to wydmuszki. Plastikowe lalki, ustawione na tle monumentalnych budowli. Miłosny wątek, jakby celowo pozbawiony dramaturgii, ciąży na widzu, który sam ma ochotę krzyknąć na obsadę i tchnąć w nią nieco życia. Spektaklowi bez emocji przewodzi Carey Mulligan – głupia panienka z dobrego domu, jakby niewzruszona wydarzeniami ze swojego życia. Facet walczy o nią niczym lew, a ona, operując jedną miną (sic!) przypomina bardziej marionetkę niż kobietę z dylematem. A szkoda! Tym bardziej, że „niby romantyczne story” to ok. 3/4 filmu. I nawet przy założeniu, że reżyser chciał wiernie zekranizować powieść Fitzgeralda, ukazując zdemoralizowaną burżuazję lat 20, gry Mulligan nie da się obronić. Za mało w niej dwuznaczności, charakterystycznej dla Daisy Buchanan, która może i jest „frywolnym dziewczęciem z przedmieścia”, ale potrafi kalkulować i z gracją balansuje na cienkiej linie. W filmie nie dało się tego zauważyć. Już o niebo lepsza była Isla Fisher jako Myrtle Wilson, czy choćby Elizabeth Debicki, wcielająca się w postać Jordan Baker, że o Farrow (Wielki Gatsby 1974) nie wspomnę.
W kinach pojawił się długo wyczekiwany melodramat, będący filmową adaptacją powieści F. Scotta Fitzgeralda o tym samym tytule. Nie ukrywam, że obgryzałam paznokcie, odliczając dni do premiery „Wielkiego Gatsby`ego”. Spot reklamowy był zapowiedzią spektakularnego widowiska, przesiąkniętego klimatem szalonych lat dwudziestych. Czy Baz Luhrmann zaskoczył widzów swoją wizją? Czy sprostał wyzwaniu?
Pierwsze dwadzieścia minut zapowiadało imponujący spektakl z doskonałą oprawą muzyczną i charakterystycznym dla tamtego okresu przepychem. Świetne kostiumy, „wypasione bryki”, dym z cygara i whisky, przelewająca się z kieliszków przeniosły mnie na chwilę do wyzwolonego Nowego Yorku. Magia trwała jednak zdecydowanie za krótko. Po oszałamiającej imprezie pojawił się duży kac i trwał już nieprzerwanie aż do napisów końcowych. Piękne obrazki (Simon Duggan) zostały przyćmione przeciętną grą aktorską. W zestawieniu broni się jedynie L. Di Caprio oraz Tobey Maguire, który rozegrał kilka naprawdę dobrych scen. Reszta aktorów to wydmuszki. Plastikowe lalki, ustawione na tle monumentalnych budowli. Miłosny wątek, jakby celowo pozbawiony dramaturgii, ciąży na widzu, który sam ma ochotę krzyknąć na obsadę i tchnąć w nią nieco życia. Spektaklowi bez emocji przewodzi Carey Mulligan – głupia panienka z dobrego domu, jakby niewzruszona wydarzeniami ze swojego życia. Facet walczy o nią niczym lew, a ona, operując jedną miną (sic!) przypomina bardziej marionetkę niż kobietę z dylematem. A szkoda! Tym bardziej, że „niby romantyczne story” to ok. 3/4 filmu. I nawet przy założeniu, że reżyser chciał wiernie zekranizować powieść Fitzgeralda, ukazując zdemoralizowaną burżuazję lat 20, gry Mulligan nie da się obronić. Za mało w niej dwuznaczności, charakterystycznej dla Daisy Buchanan, która może i jest „frywolnym dziewczęciem z przedmieścia”, ale potrafi kalkulować i z gracją balansuje na cienkiej linie. W filmie nie dało się tego zauważyć. Już o niebo lepsza była Isla Fisher jako Myrtle Wilson, czy choćby Elizabeth Debicki, wcielająca się w postać Jordan Baker, że o Farrow (Wielki Gatsby 1974) nie wspomnę.